piątek, 26 września 2014

4


"Obca osoba widzi nas takimi, jakimi jesteśmy, a nie takimi, jakimi staramy jej się wydać"


    Wsiadłam do auta i odjechałam, mimo że nie miałam pojęcia, dokąd chcę jechać.
Musiałam znaleźć mieszkanie, pracę, a po drodze zgubić też siebie. Obawiałam się trochę co do tego pierwszego, ale to drugie mogło okazać się trudniejsze, jednak tylko w ten sposób mogłam zacząć czuć się szczęśliwa. Nie ma tęczy bez deszczu, czy jakoś tak. Na szczęście nie przeszkadzał mi deszcz, nie kiedy dopiero skończyła się burza.
    Było zbyt późno na cokolwiek, a moje oczy same się zamykały. Owszem, chciałam przygody, ale niekoniecznie takiej, która uwzględniałaby wjechanie samochodem w przydrożne drzewo. Czasami mówiłam, że chcę umrzeć, ale tak naprawdę zupełnie nie brałam tego na poważnie. Ale kto tego nie robi. Tak naprawdę nikt nie chce śmierci, czasami po prostu niektórych przerasta rzeczywistość i jeszcze bardziej nie chcą życia. Ja do nich nie należałam, bo teraz, gdy w końcu byłam wolna, zamierzałam to jak najlepiej wykorzystać.
Zobaczyłam drogowskaz, informujący mnie, że do centrum miasta zostało mi trochę ponad kilometr. Nie miałam jednak pojęcia, ile czasu przyjdzie mi błądzić wśród budynków, których nigdy nie widziałam, klucząc uliczkami, które miałam zobaczyć po raz pierwszy w życiu.
Włączyłam radio, a dokładniej odtwarzacz z włożonym tak pendrivem, mając nadzieję, że głośniejsze dźwięki, które popłyną z głośników, zdołają mnie rozbudzić na tyle, bym wytrzymała kolejne kilkanaście (w najlepszym wypadku) minut.
Regularne bulgotanie dobiegające z mojego brzucha dodatkowo co chwilę przypominało mi o tym, jak dawno ostatnio jadłam. Rozglądałam się wokoło, szukając wzrokiem jakiegokolwiek znaku, który mógłby mi wskazać zajazd z barem albo restaurację.
- Long live the reckless and the brave... - zaczęłam podśpiewywać dość głośno, wtórując wokaliście, co było wyraźną oznaką tego, że mój mózg przestawał pracować normalnie i nie pomogła mu nawet niewielka ilość kofeiny, którą miał mi dostarczyć wypity na szybko łyk coli.
Dotykając puszki, przypomniałam sobie, jak w dłoni trzymał ją ten chłopak ze stacji. Wyglądał na zmęczonego, chociaż niekoniecznie samą pracą. Wydał mi się trochę zmęczony życiem.
Zobaczyłam to w jego spojrzeniu, które dobrze znałam, bo codziennie rano widziałam to samo w odbiciu swoich własnych oczu, kiedy spoglądałam w lustro.
Skoro to miasto było tak małe, jak twierdziła Chelsea, to byłam prawie pewna, że jeszcze mieliśmy mieć podarowaną okazję do ponownego spotkania.
    Jechałam kilka minut, kiedy w końcu zauważyłam neon, podobny do tego, który skierował mnie na stację, jednak tym razem, świecące rurki układały się w napis BAR i liczby 24/7.
Odetchnęłam z ulgą, gdy zjechałam na parking. Ku mojemu zdziwieniu na podjeździe stało kilka samochodów, co jednak mnie ucieszyło, z uwagi na to, że nie miałam być w środku sama. Lepiej dmuchać na zimne, wolałabym nie zostać zgwałcona i zamordowana w przydrożnym barze podczas pierwszego dnia mojej wielkiej przygody.
    Wysiadając z samochodu skarciłam się w duszy za tworzenie pesymistycznie czarnych scenariuszy i wiedziona słodkim zapachem domowych hamburgerów, podążyłam w stronę wejścia. Popchnęłam dość ciężkie drzwi i moim oczom ukazało się wnętrze lokalu, które, szczerze mówiąc, wyglądało przytulnie i zachęcało potencjalnych klientów. Szczególnie tak głodnych, jak ja.
Bar był urządzony w stylu lat pięćdziesiątych i wyglądał niczym tradycyjny bar mleczny, rodem z Powrotu do przyszłości. Przy czerwonych stolikach siedziało trochę ludzi, a przynajmniej tyle, ilu nie spodziewałabym się o tak później porze w małym mieście. Domyśliłam się, że część z nich to kierowcy odpoczywający przez kolejnym dniem w trasie.
Wybrałam miejsce przy barze, wsiadając (niezbyt zgrabnie) na wysoki stołek. Nie czekałam długo, nie zdążyłam nawet rozejrzeć się dobrze, gdy naprzeciw mnie pojawiła się kobieta w białym fartuchu powieszonym na szyi i obwiązanym w pasie. Pod spodem miała jeansy i zwykłą koszulkę. Wyglądała młodziej, niż w rzeczywistości była, zdradzały ją zmarszczki w kącikach oczu. Mogła mieć około pięćdziesięciu lat.
- Co dla ciebie słońce? - odezwała się ciepłym głosem, który idealnie do niej pasował.
W pierwszym momencie chciałam powiedzieć 'nowe życie', ale powstrzymałam się.
- Hamburger i frytki - nie zastanawiałam się długo, mój głodny organizm decydował za mnie.
Kobieta obróciła się i zawołała przez niewielkie okienko, zapewne do kuchni, by zaczęli przygotowywać moje zamówienie, po czym ponownie zwróciła się ku mnie, a na jej twarzy malował się uśmiech.
- Co cię do nas sprowadza? - zapytała, jednak nie zabrzmiało to nachalnie. Chociaż jej nie znałam, podświadomie wiedziałam, że już zaczynam ją lubić.
- Życie - odparłam z pewnością w głosie, której bym się po sobie nigdy nie spodziewała. - No i głód.
- W takim razie nie mogłaś lepiej trafić.
Jak na zawołanie postawiła przede mną talerz z hamburgerem, który wyglądał tak apetycznie, że ledwo powstrzymałam się, by nie rzucić się na niego jak zwierzę.
- Jestem Rose - podała mi dłoń ponad ladą, a ja uścisnęłam ją i przedstawiłam się.
- Miło czasem zobaczyć świeżą twarz - powiedziała. - Przyjechałaś na dłużej czy tylko na chwilę?
- Zastanawiam się, czy się tutaj nie zatrzymać - odparłam.
- Młodych zazwyczaj ciągnie do większego miasta...
- Nie mnie - przerwałam. Naprawdę tak sądziłam. Nie chciałam wielkiego miasta, tylko wielkiej przygody, a do tego potrzebowałam czegoś innego niż dobrego miejsca. Potrzebowałam ludzi i jakimś cudem czułam, że to tutaj znajdę odpowiednich.
- Nie wie pani, gdzie mogę tu znaleźć jakieś miejsce do spania lub mieszkanie?
- Tylko nie pani, mów mi Rose. Ale tak się składa, że wiem - uśmiechnęła się, ale w sposób, w jaki uśmiecha się sprzedawca mający do zaoferowania najnowsze ferrari.
- Spotkałam dziś dziewczynę, nieco szaloną blondynkę, to ona powiedziała mi, że gdzieś w centrum są wolne lokale.
- Polubiłaś ją? - zapytała ni stąd ni zowąd.
- Tak - odpowiedziałam nieco zaskoczona.
- Nic dziwnego. Wszyscy lubimy Chelsea.
Zrobiłam zdziwioną minę, ale nie pytałam, skąd wiedziała, o kim mówiłam. Widocznie to miasta naprawdę było małe.
- Chelsea dobrze cię poinformowała. Właściwie wspaniale, że wpadłaś do nas na jedzenie, nie będziesz musiała tracić czasu na pośredników.
Do końca nie rozumiałam, o czym właściwie mówiła.
- Rose, powiesz mi... - zaczęłam, ale uciszyła mnie gestem.
- Mąż - świeć panie nad jego duszą - zostawił mi w spadku kamienicę w mieście. Od tamtej pory wynajmuję tam mieszkania. Jest tanio, nie zależy mi aż tak na pieniądzach, jak na tym, żeby budynek nie stał pusty. Wszystkie lokale są zajęte - zauważyła, jak na te słowa spochmurniałam, więc szybko dodała - ale jeden wciąż stoi pusty. Możliwe, że czekał specjalnie na ciebie, słońce.
- Kiedy mogłabym się wprowadzić? - zapytałam szybko, obawiając się, że Rose zmieni zdanie.
- Poczekaj dziesięć minut, przebiorę się i możemy ruszać.
- Nie wiem, jak mam ci dziękować - wybąknęłam z wdzięcznością.
- Właściwie... - zastanowiła się chwilę. - Nie chciałabyś dostać jeszcze jakiejś pracy w pakiecie?
- Dla ciebie mogę nawet smażyć frytki - odparłam z uśmiechem.
- Poczekaj na mnie przy samochodzie, zaraz przyjdę, tylko powiem kucharzowi, że musi sobie przez jakiś czas radzić sam.
Wyszłam na zewnątrz, gdy Rose zniknęła na zapleczu. Wpatrywałam się w gwieździste niebo, myśląc o tym, że tak naprawdę nic nie wiem o kobiecie, która zaproponowała mi pracę i mieszkanie. A co ważniejsze, ona też nic o mnie nie wiedziała, jednak traktowała mnie z przedziwną i naturalną ufnością. I byłam jej za to dozgonnie wdzięczna.
Po kilku minutach zobaczyłam jak otwierają się drzwi do baru. Rose podeszła do mnie i powiedziała, że mam jechać za jej minivanem. Odchodziła już w stronę swojego samochodu, gdy rzuciła jeszcze do mnie: - Zatrzymywałaś się gdzieś po drodze?
Pokręciłam głową, ale po chwili coś do mnie dotarło.
- Byłam tylko na stacji benzynowej.
- Chłopak, którego tam spotkałaś, miał ciemne włosy? - zapytała.
Przytaknęłam tylko, a Rose uśmiechnęła się tajemniczo.
Nie wiem jak, ale wydaje mi się, że ona wiedziała. Już wtedy.




    Jechałam za minivanem Rose, nie spuszczając go nawet na chwilę z oczu. Rzucałam tylko przelotne spojrzenia na niebo, wcześniej tak bogate w jasne punkciki, teraz nie było tam ani jednej gwiazdy. Jedynie pojedyncze smugi księżycowego światła przedostawały się między gęstymi chmurami, które pojawiły się na nocnym niebie tak nagle, jak ja w tym niewielkim miasteczku.
Szczerze? Nie pamiętałam, jak się nazywa, zupełnie wyleciało mi to z głowy.
    Widziałam, że zbliżałyśmy się do centrum, które stanowił plac z fontanną i małym skwerkiem z kilkoma drzewami.
Minęłyśmy ratusz, a Rose skręciła w jedną z uliczek prostopadłych do placu i zatrzymała się po przejechaniu kilkunastu metrów.
Zaparkowałam jeepa tuż za jej minivanem i wysiadłam, wyciągając od razu moją torbę.
- Jesteśmy na miejscu.
Rose wyciągnęła dłoń i popchnęła stare drzwi, wpuszczając na klatkę schodową rześkie nocne powietrze. W środku było dość ciemno, mimo słabo tlących się żarówek pod sufitem na każdym piętrze.
Rose gestem pokazała mi, żebym szła za nią na górę. Mijałyśmy kolejne schodki, a ja zauważyłam, że na każdej kondygnacji musiało znajdować się tylko jedno mieszkanie. Moja towarzyszka przystanęła na czwartym piętrze i domyśliłam się, że to właśnie miało stać się moim.
    Weszłyśmy do środka i odruchowo poszukałam dłonią włącznika światła. Szczęśliwym trafem znalazłam go i nacisnęłam.
Pomieszczenie rozjaśniło się i zobaczyłam salonik połączony z aneksem kuchennym.
W głębi zauważyłam dwie pary drzwi, jak się później okazało, jedne prowadziły do sypialni, a drugie - do łazienki.
- Nie jest to pałac, ale... - odezwała się Rose.
- Jest idealnie - przerwałam jej, wpatrując się we wnętrze.
- Po poprzednim właścicielu zostało trochę mebli, ale sypialnia jest niemal pusta. Przywiozłam tam tylko materac, którego nikt nie potrzebował, a który ja kupiłam na jednej z wyprzedaży.
Słuchałam jej jednym uchem, zastanawiając się, do kogo należały wcześniej dwa fotele stojące w saloniku przed starym telewizorem. Zauważyłam też magnetowid, co przekonało mnie o tym, że faktycznie, nikt tu nie mieszkał dłuższy czas.
Coś jednak mnie zastanawiało.
- Rose, jakim cudem jest tutaj tak czysto skoro nikt tutaj nie mieszkał ostatnimi czasy?
- Co tydzień wynajmowałam kogoś do sprzątania, przecież nie mogłam pokazać rudery potencjalnym klientom - uśmiechnęła się.
- Wiesz coś o poprzednim lokatorze? - zapytałam.
- Niewiele, wtedy jeszcze mój mąż się tym zajmował.
- Okay - odparłam, ale nie zamierzałam na tym zakończyć moich doczekać. Na to miał przyjść jeszcze odpowiedni czas.
- Jeśli chodzi o tę pracę - przypomniała Rose - to mogłabyś zacząć nawet jutro.
- O której mam być w barze?
- Właściwie to nie pracowałabyś dla mnie - wyjaśniła, nieco mnie zaskakując, bo byłam pewna, że zaproponuje mi pracę kelnerki.
- Mój przyjaciel - ciągnęła Rose - ma antykwariat, tutaj niedaleko i przydałaby mu się pomoc. Napiszę ci adres na kartce.
Wyciągnęła z kieszeni notes, po czym zapisała kilka słów i położyła pojedynczą karteczkę na blacie kuchennym razem z kluczami do mieszkania.
- Dobranoc, Scarlett - powiedziała z uśmiechem i wyszła, zostawiając mnie samą.
    Byłam zbyt zmęczona, by zrobić cokolwiek innego, więc po prostu zostawiłam torbę na jednym z foteli, przekręciłam zasuwę w drzwiach i ruszyłam w stronę sypialni.
Pokój nie był duży, ale przez to, że stała tam jedynie szafa, a na podłodze leżał materac, wydawał się kilka razy większy.
    Opadłam na moje prowizoryczne łóżko, przedtem otwierając tylko okno, by wpuścić do środka świeże powietrze. Nie przeszkadzał mi fakt, że na zewnątrz zaczął już padać deszcz, a z daleka dochodziły pojedyncze oznaki zbliżającej się nieuchronnie burzy. Oczy same mi się zamykały, więc postanowiłam dłużej nie walczyć z sennym uczuciem, które przyszło tak szybko, że nie zdążyłam się zorientować, kiedy zapadłam w sen.
Miałam wrażenie, że słyszę delikatnie pomruki gitary basowej, ale może to były tylko zapowiedzi burzy...
Pamiętam tylko, że pod powiekami nie wiadomo czemu pojawił się przelotny obraz ciemnych, brązowych oczu i plakietki z na koszulce.
Plakietki z imieniem Calum.






Mam nadzieję, że ciągle tutaj jesteście i ciągle chociaż trochę ciekawi Was, co dalej.
A już w kolejnym rozdziale...Nie, tego nie mogę Wam zdradzić, wtedy ominęłaby was cała zabawa!
Tak czy inaczej, jeśli to czytacie, to strasznie Wam dziękuję, za każdy komentarz, za każdą opinię, nawet nie wiecie, ile to dla mnie znaczy i to nie są puste słowa.
Zdaję sobie sprawę, że to opowiadanie nigdy nie przerośnie mojego Hungera, a tym bardziej opowiadań Alice (pozdrawiam Cię, jeśli to czytasz) lub chociażby Cienia.
Tak czy inaczej, mam małą, malutką nadzieję, że może chociaż kilka osób będzie się chciało zgubić i odnaleźć razem z Calumem i Scarlett...
PS Jak chcecie, możecie tweetować coś z hashtagiem #neverlandfanfiction albo #neverlandff


M. (@irwinflex)    



czwartek, 18 września 2014

3


"Szczęście nasze zawsze w pewnej mierze zależy od zbiegu okoliczności"



    Dobre kilka godzin jazdy powoli dawało mi się we znaki i nie mogłam nic na to poradzić.
Całe szczęście, że droga, w którą skręciłam, zjeżdżając z autostrady, była o wiele mniej ruchliwa, a co więcej - zamiast nieskończonej liczby mijających mnie samochodów, które towarzyszyły mi wcześniej - teraz z obydwu stron otaczały mnie drzewa. Lasy zdawały się rosnąć tutaj od zawsze. Była w nich pewnego rodzaju magia, a może tak to odczuwałam z powodu koloru starych sosen, między którymi udało mi się też zobaczyć masywne dęby i brzozy.
Momentami korony drzew spotykały się w powietrzu nad drogą, tworząc zielony tunel.
Niektórzy mówią, że Paryż jest piękny, inni - że Nowy Jork. Dla mnie w tamtej chwili najpiękniejszy był ten drzewny tunel z pojedynczymi promieniami słońca, które zdołały się przebić przez plątaninę liści i gałęzi.
    Zerknęłam na kolejny mijany przeze mnie drogowskaz i tym razem do mojego pierwszego celu miałam jakieś dwadzieścia kilometrów. W samą porę, bo w ciągu tych kilku godzin wskaźnik paliwa niebezpiecznie zbliżał się do czerwonej kreski, a nie mogłam pozwolić, by do niej dotarł.
Gdy ponownie spojrzałam na drogę, kilkadziesiąt metrów przede mną zobaczyłam dziewczynę, której wyciągnięta ręka symbolizowała, że czeka na jakiegoś frajera, który podrzuci ją do miasta.
Zwolniłam i włączyłam prawy kierunkowskaz. No cóż, widocznie ja miałam być tym frajerem.
Zatrzymałam się tuż obok dziewczyny, która w błyskawicznym tempie wsiadła do jeepa, jakby bała się, że zaraz jednak zmienię zdanie i odjadę.
- Hej, dzięki - powiedziała radośnie, a ton jej głosu świadczył o tym, że naprawdę jest wdzięczna.
Rzuciłam na nią okiem, kiedy odpalałam silnik, by ponownie włączyć się do ruchu.
Na pierwszy rzut oka miała tyle samo lat co ja, może była rok młodsza lub rok starsza. Blond włosy opadały falami na ramiona, ale nie były bardzo długie.
Nie zauważyłam jakiego koloru były jej oczy, ale błyskały w nich radosne iskierki. Dziewczyna roztaczała wokół siebie tak pozytywną aurę, że nie potrafiłam się nie uśmiechnąć. Lubiłam wesołych ludzi, może dlatego, że sama często przypominałam raczej właścicieli zakładów pogrzebowych. Natura lubi równowagę, więc ona i ja stanowiłyśmy idealny duet, jeśli pójść tym tropem.
- Nie ma sprawy - odparłam.
- Ludzie są strasznie chamscy - powiedziała z widocznym rozżaleniem w głosie. - Nikt przed tobą nie chciał się zatrzymać. Przecież jestem tylko nastolatką, a nie mordercą z siekierą.
Roześmiałam się.
- Tak w ogóle, to jestem Chelsea.
To imię brzmiało jak imię cheerleaderki z liceum i perfekcyjnie pasowało.
- Scarlett - przedstawiłam się krótko.
- Ładne imię.
Szczerze mówiąc, nie wiedziałam, jak zareagować na tego typu komplement, więc po prostu się uśmiechnęłam.
- Jedziesz do tej dziury - wskazała głową na kolejny drogowskaz - czy tylko przejeżdżasz?
- Chyba jadę - odpowiedziałam, trochę zmieszana tą uwagą o dziurze. Miałam nadzieję, że Chelsea przesadza.
- Chyba? - zagadnęła.
- Tak jakby uciekłam z domu - powiedziałam bez namysłu, po chwili orientując się, że może lepiej byłoby nie mówić takich rzeczy pierwszej lepszej napotkanej osobie, a szczególnie takiej, którą znałam jakieś trzy minuty.
- Tak jakby? - zapytała znowu, powtarzając moje słowa, a kiedy miałam już coś odpowiedzieć, oparła się o fotel i z westchnieniem dodała - Zajebiście.
- Serio? - spytałam z niedowierzaniem, nie oczekując tego rodzaju reakcji.
- Zazdroszczę ci - wyznała. - Też chciałabym uciec, ale tylko tak gadam, bo w rzeczywistości nie mam odwagi. Podziwiam cię.
Słowa Chelsea był proste, ale prawdziwe i ton jej głosu i sama postawa naprawdę sprawiała, że jej wierzyłam. Nigdy nikt mnie nie podziwiał, bo nie było za co, więc to swego rodzaju miła odmiana.
- Tak naprawdę - ciągnęła, chyba lubiła mówić, a mi to nie przeszkadzało, bo lubiłam słuchać - podoba mi się nawet to miasto. Tutaj w szkole jestem hmm...powiedzmy kimś, a gdzieś indziej prawdopodobnie zostałabym jednym wielkim Nikim.
W pewnym sensie ją rozumiałam, chociaż sama nie potrzebowałam uwagi, właśnie do jej braku przyzwyczaili mnie rodzice.
Pokiwałam tylko głową, dając jej znak, że słucham tego, co mówi.
- Ile masz lat? - zagadnęła.
- Skończyłam dziś osiemnaście - odparłam, unosząc jeden kącik ust.
- W takim razie wszystkiego najlepszego! - prawie krzyknęła, a ja stałam się nieco przytłoczona tym entuzjazmem i faktem, że nieznana mi osoba okazała mi więcej uwagi w urodziny niż moi właśni rodzice. Było mi miło, a jednocześnie czułam się nieco żałośnie, gdy zdałam sobie z tego sprawę.
- A ty - zwróciłam się do Chelsea - ile masz lat?
- Siedemnaście.
Czyli jednak dobrze obstawiałam.
- Mówiłaś serio z tą dziurą? - zapytałam z nutą obawy w głosie, którą Chelsea chyba wyczuła.
Tak w ogóle to woah, Scarlett, zdobywasz złoty medal w płynnym zmienianiu tematu.
- Może trochę przesadziłam, bo centrum jest dość ładne, mamy nawet kino i tak dalej, ale... - zawiesiła głos. No tak, zawsze musiało być jakieś ale.
- Ale co? - wyrwało mi się.
- Pomyślisz, że jestem głupia i próżna, ale zawsze marzyła mi się wielka kariera gdzieś w wielkim mieście - powiedziała nieco zawstydzonym głosem. Osobiście nie widziałam w tym nic wstydliwego.
- Czymże bylibyśmy bez marzeń?
- Wydajesz się naprawdę miła - odparła z uśmiechem, który natychmiast odwzajemniłam.
- Gdzie dokładnie mam cię podrzucić? - spytałam.
Chelsea przez chwilę myślała, po czym odpowiedziała, że za chwilę mogę się zatrzymać, bo mieszka na obrzeżach.
- Nie zapytałaś mnie, co robiłam na środku drogi pośród lasów - wtrąciła, a ja pomyślałam, że faktycznie mogłam o to zapytać.
- A powinnam?
- Zaczynam coraz bardziej cię lubić. Różnisz się od ludzi, których znam. Jesteś taka...inna.
Nie ukrywam, że inna w jej ustach zabrzmiało niemal tak, jakby wymawiała imię swojego idola, więc trochę mnie to onieśmieliło.
- Wiesz już, gdzie chcesz się zatrzymać?
Pokręciłam głową.
- Myślałam o jakimś motelu... - zaczęłam, ale Chelsea szybko mi przerwała.
- Nie radzę. Tutaj w jedynym motelu jaki mamy znajdziesz jedynie szczury i łóżka z wyskakującymi sprężynami. Jeśli masz zamiar zostać na dłużej, jedź do centrum. Tam jest chyba kilka mieszkań do wynajęcia, szczególnie jednopokojowych. Wiesz, były przeznaczone chyba dla studentów, tylko nikt nie pomyślał, że wszyscy uciekli stąd do większych miast.
- Dzięki za radę, w takim razie cel - centrum!
- Możesz tutaj zjechać - wskazała mi ręką niewielką zatoczkę, czy też miniparking, który skręcał potem w prawo, najwidoczniej w stronę osiedla domków jednorodzinnych.
- Nie wiem jak ci dziękować za podwózkę - wypowiedziała te słowa z taką samą wdzięcznością, co poprzednio.
- Nie ma sprawy, naprawdę - odparłam, zatrzymując się w końcu.
Chelsea chwilę jeszcze zastanowiła się nad czymś i zanim wysiadła, znowu zwróciła się do mnie.
- Nie chciałabyś może wpaść jutro na ognisko? - zaproponowała, jak gdyby nigdy nic.
- Właściwie, ja... - wyjąkałam.
Nie chodziłam na imprezy, praktycznie nie piłam, byłam mało towarzyska, ale...
- Jasne - sama nie wierzyłam, że to słowo padło z moich ust.
Nowe życie. Nowe zasady. Nowa Scarlett.
- Daj mi swój telefon - poprosiła, a ja podałam jej mojego smartphone'a. Chelsea szybko wpisała swój numer i oddała mi z powrotem telefon. - Napiszę ci o szczegółach.
Uśmiechnęła się i wysiadła z samochodu. Mój wzrok ponownie padł na tablicę rozdzielczą i krzyknęłam przez okno do dziewczyny.
- Chelsea? - odwróciła się. - Jest tu gdzieś blisko stacja benzynowa?
- Jedź po prostu przed siebie, niedługo ją zobaczysz.
Podziękowałam jej i pomachałam na pożegnanie. Odpaliłam jeepa i ruszyłam w stronę miasta, którego nikłe światła widziałam z daleka.
Chelsea nie kłamała, bo kilka minut później moim oczom ukazał się neon informujący mnie o funkcjonującej stacji benzynowej.



    Na stacji rzadko był duży ruch, a już na pewno najmniejszy w nocy. W sumie dlatego lubiłam brać nocne zmiany i w głębi ducha dziękowałem za dzisiejszą zamianę z Ashtonem. On mógł iść się bawić, jak zwykle, w którymś z małomiasteczkowych barów, a ja siedziałem, mając nadzieję, a właściwie pewność, że nie będę musiał nikogo obsługiwać, bo czasami i tak się zdarzało. 
Siedziałem za krótką ladą, a na blacie przede mną leżała gazetka z krzyżówkami. Ashton zawsze śmiał się, że to rozrywka dla emerytów, ale ja naprawdę to lubiłem. 
Poza tym w nocy na stacji i tak nie było niczego ciekawego do roboty oprócz gapienia się przez małe okienko na ciemną drogę i las za nią. Na początku trochę przerażało mnie to odludzie, ale człowiek potrafi przyzwyczaić się do wszystkiego. Może prawie do wszystkiego. 
Czasem bowiem mylimy przyzwyczajenie z zapomnieniem albo tym, że przestaje nam zależeć. 
Ugh, złą stroną brania nocnych zmian było to, że zbyt wiele czasu spędzałem na myśleniu o rzeczach, które wolałbym najzwyczajniej w świecie zakopać pod grubą warstwą innych myśli i nigdy do nich nie wracać. Właśnie dlatego lubiłem te pieprzone krzyżówki. Pozwalały mi zająć czymkolwiek umysł i chyba dzięki temu jeszcze nie zwariowałem. 
Kończyłem właśnie jedną z nich i brakowało mi jednego hasła.
Kwiat z rodziny storczyków używany jako przyprawa
Zawsze nienawidziłem biologii, jak zresztą większości przedmiotów szkolnych, więc tym bardziej nie byłem dobry w odgadywaniu gatunków roślin.Wpatrywałem się w puste kratki, gdy do moich uszu dobiegł znajomy dźwięk. 
Dźwięk opon wjeżdżających najpierw na pas usypany kamieniami, a potem na wybetonowane stanowisko przy jednym z trzech zbiorników z paliwem. 
Fotokomórka zaświeciła reflektor jak na zawołanie, więc widziałem teraz dokładniej samochód. 
Jeep, tego byłem pewien, ale nie potrafiłem określić modelu. 
Nie był najnowszy, co do tego nie miałem wątpliwości. Spodziewałem się, że wysiądzie z niego facet w średnim wieku z pokaźnym brzuchem od picia piwa w każde popoudnie w czasie oglądania telewizji. 
Kiedy jednak kierowca jeepa ukazał się, powiem szczerze, że byłem zaskoczony. Po pierwsze nie był w średnim wieku, po drugie nie miał mięśnia piwnego. Po trzecie nie był mężczyzną. 
Dziewczyna sprawnie poradziła sobie z napełnieniem baku do pełna, po czym złapała wydrukowany z automatu kwitek i ruszyła w stronę stacji. W moją stronę. Cholera. 
Tak naprawdę nie wiem czemu poczułem się dziwnie, ale tak właśnie się stało. 
- Weź się w garść - szepnąłem prawie bezgłośnie, wypowiadając ostatnie słowo akurat wtedy, gdy dzwoneczek przy drzwiach oznajmił, że ktoś wszedł do środka.
Nie jestem dobry w opisywaniu wyglądu. Dziewczyna wyglądała normalnie.
Nie była miss universe, ale mi wydała się bardzo ładna, chociaż chyba strasznie zmęczona. Musiała jechać dość długo, a przynajmniej na to stawiałem.
Rozejrzała się dość przelotnie po wnętrzu stacji, a gdy jej wzrok zatrzymał się na mnie, został tam chwilę dłużej.
- Cześć - powiedziała cicho, nie bawiąc się w żadne dobry wieczór, bo chyba zauważyła, że musimy być w podobnym wieku.
- Cześć - odparłem, patrząc jak podchodzi do lodówki z napojami i wyjmuje stamtąd puszkę zimnej coca-coli.
Śledziłem jej kroki, gdy skierowała się w stronę lady. Z każdym kolejnym krokiem moje serce biło coraz szybciej.
Położyła puszkę i kwitek za paliwo na ladzie, a na jej twarzy pojawił się nikły uśmiech.
- Coś jeszcze? - spytałem, tak jak pytałem każdego klienta.
- Macie może jakąś mapę, przewodnik po tym mieście?
Uśmiechnąłem się, powstrzymując się przed wybuchnięciem śmiechem.
- Niestety nie - odparłem, siląc się na profesjonalny ton. - To miasto jest zbyt małe.
- Okej, w takim razie to wszystko - powiedziała, wyciągając z kieszeni banknot, który wyciągnęła w moją stronę.
Nasze palce przez krótką chwilę zetknęły się ze sobą, ale jeśli oczekujecie cudownego opisu, jak to przeskoczyły między nimi iskierki, to go nie będzie. Poczułem jednak coś dziwnego, coś, czego nie potrafiłem opisać w zrozumiały sposób.
Widziałem, że patrzyła na plakietkę z moim imieniem, ale nic nie mówiła. Zapłaciła i skierowała się do wyjścia.
Gdy otworzyła już drzwi, odwróciła się. Na jej twarzy pojawił się uśmiech, kiedy spojrzała na mnie i powiedziała tylko jedno, krótkie słowo.
- Wanilia.
Dzwoneczki zabrzęczały, obwieszczając, że wyszła, a po chwili koła znowu zaszurały po podjeździe i już jej nie było. Skierowała się w stronę miasta, ale nie mogłem być pewny, że znów ją zobaczę.
W głowie ciągle dźwięczało mi słowo, które wypowiedziała, nie miałem jednak pojęcia, o co jej chodziło. Po chwili jednak spojrzałem na leżącą przede mną krzyżówkę i przysunąłem ją do siebie.
Wanilia.
Pasowało.
    Zbyt często myślimy, że to miejsca same w sobie decydują o swojej wyjątkowości, ale to nieprawda.
To ludzie, którzy się w tych miejscach znajdują, stanowią o ich wyjątkowości. I wierzcie mi, ta niepozorna stacja benzynowa była cholernie wyjątkowym miejscem.
Bo to tam wszystko się zaczęło.





Mam nadzieję, że wciąż tu jesteście, a jeśli tak jest, to dziękuję!
Nie ukrywajcie się, napiszcie jakiś komentarz, dajcie znać, że wam się podobało/nie podobało/cokolwiek, będzie mi miło.
Jeśli chcecie być informowani - piszcie na twitterze.
A to taka mała aluzja...wiecie, co robić.


M. (@irwinflex)


piątek, 12 września 2014

2


"Trudno wypuścić z ręki coś, czego człowiek się kurczowo trzymał. 
Nawet kiedy to coś jest najeżone cierniami. Może zwłaszcza wtedy"



   Nie pozwolono mi poleżeć dłużej niż kilka minut, bo dobiegło mnie wołanie mamy, informujące mnie o tym, że śniadanie było gotowe. Z westchnieniem odrzuciłam kołdrę i wyskoczyłam z łóżka, wkładając w to tyle energii, o jaką nigdy bym siebie nie podejrzewała.
Może już wtedy w moich żyłach zaczęła wraz z krwią krążyć adrenalina.
- Scarlett! - powtórzyła kolejny raz moje imię, tym razem głośniejszym tonem, bo po tym, jak za pierwszym razem nie odpowiedziałam, mogła pomyśleć, że widocznie jeszcze śpię.
- Zejdę za chwilę! - odkrzyknęłam, jednocześnie kierując się już w stronę łazienki, do której mogłam wejść bezpośrednio z mojego pokoju.
Po drodze zgarnęłam spodenki i koszulę, które położyłam obok łóżka wczoraj wieczorem. I tak nie miałam wielkiego wyboru, bo trochę moich ciuchów leżało już w torbie podróżnej schowanej pod łóżkiem.
Szybki prysznic zajął mi nie więcej jak kilka minut i tym samym pobiłam rekord na najkrótszy prysznic, jaki kiedykolwiek wzięłam. Po wszystkim wrzuciłam kilka kosmetyków do małej saszetki i położyłam na jednej z szafek.
Rzuciłam przelotne spojrzenie na sypialnię i otworzyłam drzwi z zamiarem zejścia na dół, kiedy zdałam sobie sprawę z czegoś niecodziennego.
Uśmiechałam się.
I nie był to zwykły, wymuszony uśmiech. Ten był szczery, a ostatnio uśmiech tego rodzaju pojawił się na mojej twarzy, hmm....prawdopodobnie jeszcze w okresie życia płodowego.
Schodząc na dół, myślałam jedynie o tym, by zachowywać się normalnie, chociaż czasami miałam wrażenie, że nawet gdybym wstrzyknęła sobie podczas jedzenia obiadu dawkę heroiny, to i tak nic by się nie wydarzyło, bo nikt nie zwróciłby uwagi.
- Witaj Scarlett - powitał mnie ojciec, siedzący przy stole z otwartą gazetą i parującą kawą, która stała przed nim na blacie stołu. Ton jego głosu był podobny do tych, które w telewizji śniadaniowej obwieszczają fakt, że zmalała inflacja.
- Hej tato - odpowiedziałam, po czym odsunęłam krzesło i usiadłam naprzeciw niego, sięgając po herbatę i jednego tosta. Po chwili namysłu wzięłam drugiego, przypuszczając, że taka ilość może nie wystarczyć, ze względu na to, że potrzebowałam energii.
- Scarlett - powiedziała matka, która niespodziewanie pojawiła się tuż za mną. - Jak się spało?
- Spoko - bąknęłam jak zawsze. Zadawała to samo pytanie niemal codziennie, więc brzmiało to już jak zaprogramowany robot, a nie matczyna troska.
- Jason, pamiętasz o tych wykresach, które wczoraj miałeś przejrzeć? - zwróciła się do ojca, a ja automatycznie się wyłączyłam, jak zwykle, gdy zaczynali rozmowę o interesach.
Coś w tym wszystkim mi nie pasowało, czułam się tak, jakby coś mi umykało. Zorientowałam się po ugryzieniu drugiego kęsa tosta.
Rodzice zachowywali się zupełnie normalnie. NORMALNIE.
Ich córka, jedyna córka skończyła osiemnaście lat, a oni siedzieli, rozmawiali, jak gdyby nigdy nic. Jeśli wcześniej miałam jakiekolwiek wątpliwości, to rozproszyły się one właśnie w tamtym momencie.
- Jadę dziś do Katherine - powiedziałam nagle, przerywając im jakże (nie)ciekawą konwersację.
Oboje spojrzeli na mnie z lekkim zdziwieniem. Zazwyczaj nie odzywałam się, o ile mnie o coś nie zapytali, ta opcja pasowała nam wszystkim.
- Jasne, będziecie się uczyć? - zapytała matka.
Tak mamo, mam wakacje, ale co tam, przecież mogę się pouczyć.
Przytaknęłam, nie mając siły i ochoty na dalsze tłumaczenia. Mogłabym dodatkowo wplątać coś nieostrożnie, bo prawda była taka, że wcale nie miałam zamiaru jechać do Katherine.
Co więcej, ktoś taki jak Katherine nigdy nie istniał.
   Po wstawieniu naczyń do zlewu, postanowiłam wrócić na górę do swojego pokoju i poczekać, aż oboje rodziców wyjdzie do pracy. Co jak co, ale ich córka wychodząca z domu z torbą podróżną, mogła wzbudzić pewne podejrzenia i wolałam nie ryzykować.
Siedziałam bezczynnie na łóżku aż do momentu, gdy usłyszałam Pa Scarlett i Masz pieniądze na lunch na stole, a potem zamykane drzwi.
Bez wahania wstałam, sięgnęłam po koszulę w kratę i zawiązałam ją sobie na biodrach, stojąc przed lustrem.
Wielokrotnie wyobrażałam sobie ten dzień, a kiedy w końcu nadszedł, okazało się, że jest zupełnie inaczej niż w moich marzeniach.
Tak często wyobrażamy sobie rzeczy, a potem uderza w nas rzeczywistość i to wszystko idzie się pieprzyć.
   Nie widziałam żadnej trudności w odejściu do czasu, gdy naprawdę miałam to zrobić. Zawsze wydawało mi się to tak banalnie proste, tymczasem stałam i nie miałam pojęcia, co ze sobą zrobić.
W końcu opadłam bezsilnie na łóżko i byłam bliska płaczu, ale spod moich powiek nie wypłynęła ani jedna łza.
Rzadko płakałam, mimo że często czułam, iż tego potrzebuję, ale nie potrafiłam. Jednak zawsze po chwili takiego załamania przychodził moment, kiedy się podnosiłam. Cóż, lata obojętności i odrzucania jakichkolwiek głębszych uczuć nie poszło na marne.
   Wstałam i wyciągnęłam torbę spod łóżka, wrzucając do niej ostatnie potrzebne rzeczy. Gdy miałam już wszystko, szybkim ruchem zasunęłam suwak i chwyciłam za dwa ucha, po czym rzuciłam ostatnie spojrzenie na sypialnię i zeszłam na dół.
Po drodze wstąpiłam do gabinetu ojca i zrobiłam to zupełnie spontanicznie. Skierowałam się w stronę biurka, a dokładniej jednej z szuflad.
Dobrze wiedziałam, że gdy lekko nacisnę dno, odskoczy ono, zapewniając mi dostęp do kilku kopert wypełnionych pieniędzmi. Wzięłam połowę z nich i poukładałam wszystko tak, jak leżało przedtem.
Włożyłam koperty między ubrania w torbie, wyjęłam z kieszeni klucze do domu i samochodu.
Powoli szłam do drzwi, a otaczająca mnie cisza stała się aż nienaturalna.
Powietrze na zewnątrz było świeże, bo przed całą noc padał deszcz, co, nawiasem mówiąc, zupełnie mi nie przeszkadzało.
Lubiłam, gdy krople stukały w szybę, to było jak wybijający rytm metronom, pozwalający mi spokojnie zapadać w sen.
Czymś, co lubiłam jeszcze bardziej, był zapach powietrza po deszczu. Tego ranka poczułam, jak bardzo był intensywny, gdy wykonałam pierwszy wdech.
Potrzebowałam tlenu, bo czułam się, jakbym miała za chwilę upaść.
- Spokojnie Scarlett, spokojnie - powiedziałam szeptem do siebie i dopiero po chwili zorientowałam się, że gadam sama ze sobą, co uważałam zawsze za bardziej, niż żałosne.
   Wrzuciłam torbę na siedzenie obok kierowcy, a sama usiadłam za kierownicą jeepa i miałam już przekręcić kluczyk w stacyjce, gdy przypomniałam sobie o dość ważnej rzeczy.
List.
Jakiś czas temu stwierdziłam, że skoro zamierzam uciec i mimo że nie przykładałam większej wagi co do tego, jak zareagują moi rodzice, to jednak należało im się jakieś wyjaśnienie.
Sięgnęłam do bocznej kieszeni torby i wyciągnęłam stamtąd kopertę, na której napisałam imiona matki i ojca.
Wyjęłam nieźle już pomiętą kartkę ze środka i zaczęłam czytać ją po raz kolejny, chociaż treść znałam już niemal na pamięć.
Rodzice, gdy będziecie to czytać, ja będę już zapewne kilometry stąd. 
Nie sądzę, byście za mną tęsknili, ale, tak czy inaczej, przepraszam, że muszę zniszczyć naszą cudowną rodzinę. Wiem, że robiliście wszystko dla mojego dobra, może nawet mnie kochaliście, może czasem nawet wam na mnie zależało. 
Jednak to wszystko zaczęło mnie męczyć i mam nadzieję, że zrozumiecie. Może kiedyś wrócę, może nie.
Scarlett
PS Nie próbujcie mnie szukać, jeśli rzeczywiście mnie kochacie, to uszanujcie moją decyzję. 

   Schowałam kartkę do koperty i chwilę obracałam ją w dłoniach, aż spojrzałam przez okno na dom, po czym wysiadłam i ruszywszy w stronę ganku, zatrzymałam się przed drzwiami wejściowymi. Położyłam list na wycieraczce, ale stwierdziłam, że mogą go przeoczyć albo porwie go wiatr, więc wcisnęłam kopertę między drzwi a framugę. Zeszłam po schodkach.
- Przepraszam - szepnęłam, odwracając się w stronę domu.
Zrobiłam kilka kroków i zawahałam się. Ponownie obróciłam się i powiedziałam:
- Nie, tak właściwie, to nie przepraszam.
   Wróciłam do samochodu i przez chwilę siedziałam, zastanawiając się, co właściwie robię.
W końcu przekręciłam kluczyk w stacyjce i jeep powoli zaczął wyjeżdżać w stronę ulicy.
Dodałam gazu w obawie, że jednak mogę się rozmyślić.
Gdy wyjechałam na dwupasmówkę, byłam już pewna, że zatrzymam się dopiero, gdy skończy mi się paliwo.


   Na początku jechałam w ciszy, próbując ignorować wszystkie myśli, które przychodziły mi do głowy.
A co jeśli...
A może...
Co oni zrobią, kiedy...
Och, zamknijcie się powiedziałam do siebie w myślach. Skoro miałam być wolna, to musiałam zacząć od świeżego umysłu, bez tego wszystkiego, o czym nie przestawałam rozmyślać.
Nerwowo stukałam palcami w kierownicę, bezwiednie wystukując nieznany mi rytm.
Stwierdziłam, że był tylko jeden sposób, by zagłuszyć wszystko, łącznie z natrętnymi pytaniami pojawiającymi się w mojej głowie z prędkością światła.
Sięgnęłam do schowka u wyjęłam pendrive'a, polegając jedynie na zmyśle dotyku, bo ciągle uważnie śledziłam drogę.
Miałam obsesję (no dobra, obsesja zabrzmiała groźnie) na punkcie ostrożnego prowadzenia samochodu. Podczas testu na prawko, mój egzaminator powiedział, że jeżdżę ostrożniej od niego, co było jednocześnie komplementem i pewnego rodzaju szyderstwem.
Przecież, który normalny nastolatek naprawdę przestrzega jakichkolwiek zasad. Właśnie, n o r m a l n y żaden.
Tak czy inaczej, zdołałam włożyć pendrive'a w port USB mojego wypasionego (dobra, było po prostu nowe) radia i wybrałam losowe odtwarzanie, bo nie zależało mi na konkretnych piosenkach, potrzebowałam tylko czegokolwiek, co zawierało w sobie brzmienie basowej gitary i najlepiej jak najwięcej uderzeń w perkusję.
Jechanie po autostradzie nie wymagało wielkiego skupienia, bo praktycznie utrzymywałam tę samą prędkość, jednak uważnie wypatrywałam jakichkolwiek drogowskazów, żeby w końcu zdecydować dokąd pojadę.
   Prowadzenie samochodu było fajne, ale nie lubiłam tego na tyle, by zostać pełnoetatowym kierowcą. Wiedziałam też, że paliwo to jedno, a wytrzymałość starego jeepa - drugie.
Prawdę mówiąc, miałam możliwość wybrania samochodu po zdaniu prawa jazdy, równie dobrze mogłam zażyczyć sobie nowe volvo, a jednak postawiłam na to auto.
Nie obchodziło mnie, że nie prezentowało się cudownie, przynajmniej miało duszę.
Można by to porównać do dziewczyn w mojej szkole - większość z nich była takim pięknym volvo bez duszy. Tak trudno było znaleźć kogoś, kto przypominałby mojego jeepa.
   Westchnęłam i skręciłam w pierwszy lepszy zjazd, kierując się w stronę miasta, którego nazwę widziałam po raz pierwszy i przeleciało mi przed oczami tak szybko, że nie zdążyłam go nawet zapamiętać. Po większości czcionki na zielonej tablicy zgadłam, że musiało być o wiele mniejsze niż to, które zostawiałam za sobą.
Czyli idealnie takie, jakiego szukałam.
Chociaż właściwie nie wiem, czy już w tamtym momencie wiedziałam, czego szukam, może moja podświadomość wyczuwała to lepiej i to ona podpowiadała mi, że tak należy zrobić.
Podświadomość albo wszechświat.
   Zaczynałam nowe życie i na samą myśl uśmiechnęłam się, a moja klatka piersiowa unosiła się i opadała bez uczucia, że jest na niej dziesięciokilogramowy kawał żelaza.
Po cholernych osiemnastu latach w końcu czułam się wolna.
Mogłam spieprzyć sobie życie.
Mogłam je polepszyć.
Wtedy jeszcze nie wiedziałam, co się stanie, ale miałam świadomość, że zależy to tylko i wyłącznie ode mnie. I właśnie ta świadomość pozwalała mi się uśmiechać.



Jeśli tęsknicie za Calumem, cierpliwości! Niedługo będzie go pod dostatkiem, obiecuję.
Drugi rozdział za nami, jak zwykle mam nadzieję, że Ci się podobał, Czytelniku i co więcej, mam nadzieję, że tutaj wrócisz.
Byłoby miło, gdybyś zostawił po sobie ślad pod rozdziałem w komentarzach, to naprawdę motywuje do dalszego działania i pokazuje mi, że tu jesteś.
Pamiętaj, historia dopiero się zaczyna...
M. (@irwinflex)

PS Jeśli nie chcesz przegapić kolejnego rozdziału, napisz w komentarzu, że chcesz, by cię informować na twitterze.


piątek, 5 września 2014

1


"Czas im bardziej jest pusty, tym szybciej płynie"


   Uciążliwe brzęczenie w mojej kieszeni stawało się coraz bardziej intensywne i dłużej nie mogłem go ignorować. Co więcej, promienie ciepłego, porannego słońca zaczynały grzać moje powieki, co zmusiło mnie, by w końcu otworzyć oczy.
   Chwilę zajęło mi zorientowanie się, gdzie właściwie się znajdowałem. Nie miałem pojęcia, jakim cudem zasnąłem na dachu, bo wydawało mi się, że nie byłem aż tak zmęczony. A jednak.
Zmrużyłem powieki i potarłem tak mocno kłykciami, że aż zobaczyłem gwiazdy, a raczej całe ich galaktyki. Serio, uwielbiałem to uczucie. Jeśli nigdy tego nie robiliście, to nie wiem jak przeżyliście...no, ilekolwiek macie lat.
Kiedy rozbudziłem się już na tyle, żeby móc wstać, poczułem, że moje kości i mięśnie zamieniły się w kamień.
Jęknąłem, gdy odezwał się tępy ból w plecach. Próbowałem się przeciągnąć, ale niewiele to dało. Podszedłem więc do murku otaczającego całą powierzchnię dachu i pochyliłem się do przodu, opierając na nim ręce. Próbowałem choć trochę się rozciągnąć i jakimś cudem pomogło.
Kiedy oparłem dłonie na zimnym kamieniu, moje oczy zaczęły wodzić po mieście, które definitywnie już się obudziło.
Obudziło jakieś dobre kilka godzin temu.
- Cholera - powiedziałem, gdy tylko spojrzałem na wyświetlacz telefonu, a dokładniej na cztery cyfry, które uświadomiły mi jedno. Miałem przerąbane.
Biorąc pod uwagę to, że powinienem dziś wziąć na stacji poranną zmianę, oznaczało tyle, że jestem praktycznie trupem.
I to trupem bez pracy, przy czym to drugie bardziej mnie przerażało.
Przeszukiwałem już listę kontaktów, gdy na wyświetlaczu pojawiło się znajome imię i dwa kwadraty. Bez namysłu pospiesznie wcisnąłem zielony.
- Powiedz mi, że masz jakieś zajebiście dobry powód, dla którego cię tutaj nie ma - powiedział szybko głos po drugiej stronie, po czym szybko dodał - powód w postaci super gorącej laski.
Uśmiechnąłem się.
- Zasnąłem na dachu - wytłumaczyłem lakonicznie.
- Hmm...nigdy nie robiłem tego na dachu.
- Przestań - poprosiłem ze śmiechem. - Jestem sam.
- Zostawiła cię? - chwila przerwy. - Sorry, sorry, po prostu jak jestem zdenerwowany, to muszę jakoś rozładować napięcie.
- Będę za jakieś dwadzieścia minut - rzuciłem, ale głos po drugiej stronie mi przerwał.
- Nie spiesz się tak bardzo. Powiedziałem, że jesteś chory.
- Dzięki Ashton, wiszę ci piwo.
- Zapamiętam to sobie - odparł i byłem pewny, że się uśmiecha, chociaż nie mogłem go zobaczyć. - Tak przy okazji, to możesz odwdzięczyć dziś wieczorem, a dokładniej w nocy.
- Stary, wiesz, że cię lubię, ale... - rzuciłem.
- Haha, bardzo śmieszne - powiedział cynicznie. - Bierzesz moją nocną zmianę, lepiej się wyśpij.
Rozmowa urwała się dosyć gwałtownie, ale domyśliłem się, że Ashton musiał zająć się klientem albo nowym kierownikiem, który w sumie był całkiem w porządku, ale wymagał od nas dużo, co zupełnie mi nie przeszkadzało, tak długo, jak miałem za co płacić czynsz i kupować jedzenie.
   Przeczesałem dłonią włosy i ruszyłem w stronę schodów przeciwpożarowych. Podziwiałem dokładność, z jaką zostały wykonane, za każdym razem, gdy pomagały mi dostawać się na dach. Były stalowe lub wykonane z innego metalu bądź jego stopu, ale wyglądały na takie, które mogłyby przetrwać wybuch bomby atomowej. W naszych czasach już nie powstają takie rzeczy, wszystko jest tymczasowe.
Zejście nie zajęło mi wiele czasu, zważając na fakt, że mieszkałem na ostatnim piętrze pięciokondygnacyjnego budynku.
Na każdym piętrze znajdowało się tylko jedno mieszkanie, jako że kamienica nie była zbyt duża.
W moim królestwie był tylko jeden ogromny pokój, przypominający lofty na nowojorskim Brooklynie. Gdy się tutaj wprowadzałem, powiedziano mi, że poprzedni właściciele byli początkującymi architektami czy dekoratorami wnętrz i próbowali zrobić coś innego z powierzchnią mieszkania. Szczerze mówiąc, było mi to na rękę. Mniej pokoi równa się mniej pomieszczeń do sprzątania.
A jeśli już jesteśmy przy sprzątaniu...Rzuciłem kilka spojrzeń na moją sypialnio-salon i jęknąłem. Miałem zabrać się za to wczoraj, a jeszcze wcześniej przedwczoraj...
   Ashton kazał mi się wyspać, ale ja miałem inne rzeczy do roboty, poza tym nastawiałem już wodę na kawę. Kuchnia była oddzielona jedynie długim blatem od reszty pokoju. Jedynym pomieszczeniem posiadającym drzwi była łazienka. Kąt z łóżkiem odgradzał poniekąd niski regał z książkami i innymi rzeczami, dla których nie znalazłem miejsca nigdzie indziej.
Gasnąca dioda na elektrycznym czajniku poinformowała mnie o tym, że woda miała temperaturę odpowiednią, by zrobić z niej użytek. Zalałem wsypaną na kubka kawę i pociągnąłem krótki łyk, rozkoszując się smakiem, jednocześnie niemal parząc sobie język.
Pijąc kawę zastanawiałem się, od czego mam zacząć. W końcu wziąłem worek na śmieci i zacząłem zbierać wszystko, co leżało na podłodze, porozwalane po całym mieszkaniu, a co już dawno powinno znaleźć się w śmietniku. Uwierzcie mi, trochę tego było.
Po wycieraniu kurzu, przejechaniu mopem podłóg i odkładaniu na miejsce rzeczy, które leżały porozrzucane po kątach, rozejrzałem się z dumą po mieszkaniu. Wyszedłem jeszcze na korytarz, by wyrzucić worek ze śmieciami do zsypu.
   Gdy wróciłem, w oczy rzuciła mi się pojedyncza kartka, która leżała tuż obok łóżka. Podszedłem i podniosłem ją, jednocześnie siadając na twardym materacu.
Kartka okazała się zdjęciem, które było dla mnie jednym z ważniejszych obiektów w tym mieszkaniu.
Wpatrywałem się w falowane blond włosy, roześmianą twarz i niebieskie oczy dziewczyny.
Dziewczyny, która była częścią przeszłości, do której nie zamierzałem wracać, a jednak wciąż żyła we mnie.
Dziewczyny, przez którą na jakiś czas znienawidziłem miłość.
Fotografia przypominała mi za każdym razem, jak bardzo nie chcę znowu czuć tego, co czułem, gdy się rozstawaliśmy. Jej zimnych oczu, nic nie robiących sobie z wściekłości i bólu, które musiało być widać w moich.
Chociaż nie do końca można to było nazwać rozstaniem.
Tak czy inaczej, zatrzymałem to jedyne zdjęcie, by za każdym razem, gdy wydawało mi się, że zaczynam czuć coś poważniejszego, pamiętać o tym, że jedyne, co poczuję, to zawód.
Przestawałem wierzyć, że coś takiego jak miłość istnieje.
Ludzie mówią, że będąc młodym tak naprawdę nie można mieć pojęcia o miłości, ale własnie wtedy ma ona na ciebie największy wpływ. To wtedy decydujesz, czy chcesz kochać i być kochanym.
Poczułem na policzku pojedynczą spływającą po nim łzę, którą szybko otarłem, udając, że wcale jej tam nie było.
- Pieprz się, M - powiedziałem do fotografii, po czym zgiąłem ją i włożyłem do szuflady w szafce obok łóżka.
Miałem jeszcze sporo czasu, ale nie czułem się senny i nie zamierzałem skorzystać z rady Ashtona, dlatego sięgnąłem po gitarę basową, leżącą na wyciągnięcie ręki. Położyłem się na plecach, wkładając poduszkę pod głowę, a gitarę kładąc sobie na brzuchu. Patrzyłem w sufit, moje palce rytmicznie przesuwały się po strunach. Nie zwracałem uwagi na to, co grałem, bo moje myśli były gdzieś daleko stamtąd. Dalej, nie tego chciałem.
Po prawie roku nadal nie byłem gotowy myśleć o tym wszystkim, roztrząsać tego, co się stało, a co ważniejsze - dlaczego się stało.
Nie wiem, czy właśnie to sprawiło, że zamknąłem oczy, czy wykończyło mnie sprzątanie, ale na jakiś czas odpłynąłem.
Kiedy wszystko zaczyna cię przytłaczać, sen jest najlepszym rozwiązaniem.
Całe szczęście, tym razem obudziłem się o godzinie, kiedy miałem czasu akurat tyle, by wziąć prysznic i przebrać się w coś innego. Chociaż innego znaczyło w moim przypadku po prostu świeższego, bo wszystkie moje spodnie był czarne, taką samą barwę miało też osiemdziesiąt procent moich koszulek.
Wstałem i ruszyłem do łazienki, po drodze ściągając zarówno koszulkę, spodnie, jak i resztę jakiegokolwiek materiału, który na sobie miałem.
Po kilki minutach stania pod prysznicem, z głową opartą o ścianę i kropelkami gorącej wody spływającymi po moim ciele, byłem zmuszony pożegnać się z ciepłym strumieniem, bo gdzieś w domu odezwał się telefon.
Pospiesznie owinąłem ręcznik na biodrach, co było zupełnie bezsensowne, z uwagi na to, że mieszkałem sam, ale pewnych przyzwyczajeń trudno się pozbyć.
Zdążyłem odebrać praktycznie w ostatnim momencie.
Przyłożyłem smartphone'a do ucha i wróciłem przed zaparowane lustro wiszące w łazience.
- Powiedz mi, że znów nie zaspałeś - powiedział dziwnym tonem głosu Ash.
- Spoko stary - uspokoiłem go.
- Możesz być wcześniej? - zapytał, a jego prośba zabrzmiała niemal błagalnie.
- O ile jakiś autobus przyjedzie wcześniej... - zacząłem, próbując przypomnieć sobie, o której odjeżdża najbliższy.
- Mógłbyś w końcu kupić sobie samochód - mruknął z wyrzutem.
- Nie wiem, czy pamiętasz, ale a) nie pracuję w nowojorskiej korporacji, b) nie mam prawa jazdy, c) lubię komunikację miejską.
To ostatnie było akurat nie do końca prawdą, ale kiedy nie masz innego wyjścia, nawet te najgorsze okazują się spełnieniem marzeń.
- Bądź tutaj za dwadzieścia minut i nie musisz kupować mi piwa - zaproponował desperacko.
- Postaram się - odparłem i rozłączyłem się.
Przetarłem zaparowane lustro i spojrzałem w swoje odbicie.
- Dasz radę - powiedziałem do siebie, po czym poczułem się głupio, więc poszedłem się ubrać i wyszedłem z mieszkania.
   Mijając czwarte piętro, zauważyłem, że na drzwiach wciąż jest tabliczka FOR SALE.
Trochę mnie to dziwiło, z uwagi na to, że czynsz nie był wysoki, a mieszkania chociaż w starym budynku, były dość przestronne i bardzo zadbane. Prawdę mówiąc, brak sąsiada piętro niżej sprawiał, że mogłem grać na basie, nie przejmując się, że komuś będzie to przeszkadzać.
   Przystanek był oddalony od mojej kamienicy kilka minut drogi, ale nie ruszałem się z domu bez słuchawek. Ashton miał dziś szczęście, bo autobus podjechał kilka minut później. Szczerze mówiąc, co był to chyba jedyny autobus kursujący w tym mieście, jeździł po prostu od jednego końca do drugiego kilka razy w dniu zabierając leniwe osoby, które nie chciały bądź nie mogły się przespacerować.
Wsiadłem i opadłem na pojedyncze siedzenie. Kiedy ruszyliśmy i zaczęliśmy mijać te same miejsca, co codziennie, pomyślałem, że właśnie to lubiłem najbardziej, gdy się tu przeniosłem. Brak wspomnień.
Po przejechaniu niedługiego dystansu, wysiadłem. Na szczęście autobus zatrzymywał się tuż obok stacji, na której pracowałem. Niechętnie wyjąłem słuchawki z uszu i ruszyłem w stronę znajomych neonów. Z daleka zobaczyłem Ashtona stojącego przed budynkiem z papierosem w ustach.
- Śpiąca królewna dotarła - powiedział i zaśmiał się.
Tym razem był to śmiech w stylu dziewięcioletniej uczennicy. Irwin był człowiekiem, który potrafił śmiać się inaczej co minutę, jak to robił, ciągle pozostawało dla mnie zagadką.
Rzucił mi klucze, a ja uniosłem jedną brew ze zdziwieniem.
- Nie ma Phila? - tak nazywał się nasz kierownik.
Ashton pokręcił głową.
- Masz całą stację dla siebie. Spróbuj jej nie wysadzić.
- Haha - powiedziałem tonem, który wcale nie oznaczał, że chciałem się śmiać. Biorąc pod uwagę fakt, że wystarczyłaby jednak iskra, by puścić to wszystko z dymem.
- Baw się dobrze - rzucił Ashton, zatrzaskując drzwi swojego samochodu.
- Jak zawsze - mruknąłem.
Wszedłem do środka i zamknąłem za sobą drzwi, wprawiając w duch kiczowate dzwoneczki wiszące nad nimi. Usiadłem za kasą, czekając na potencjalnych frajerów, to znaczy - klientów.
   Moje życie było nudne. Nudne, jak tysiące innych żyć.
Czasem jednak wystarczy kilka przypadkowych wydarzeń, które zamienią je w coś niezwykłego.
Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że tej nocy wszystko miało się zacząć.




Mam nadzieję, że podobało Ci się na tyle, że będziesz chciał tutaj powrócić.
Mam nadzieję, że Cię nie zanudziłam.
Jeśli chcesz bym Cię informowała - napisz w komentarzu, jeśli chcesz zrezygnować z informowania, też napisz. Możecie pisać na twitterze coś z hasztagiem #neverlandfanfiction, byłoby fajnie.
Mam nadzieję, że żyjecie po pierwszym tygodniu szkoły. Do napisania.

M. (@irwinflex)


Czytelnicy